Angielscy męczennicy reformacji - Jan Badeni TJ

Całe życie, a zwłaszcza męczeństwo nowych tych błogosławionych, to piękny i wzniosły wzór, uczący nas, jak wszystko, nawet krew i życie, poświęcić trzeba za Boga i za wiarę, tę najdroższą perłę, do której żadne inne ziemskie dobro przyrównanym być nie może.

Całe życie, a zwłaszcza męczeństwo nowych tych błogosławionych, to piękny i wzniosły wzór, uczący nas, jak wszystko, nawet krew i życie, poświęcić trzeba za Boga i za wiarę, tę najdroższą perłę, do której żadne inne ziemskie dobro przyrównanym być nie może.

 

 

Jan Badeni TJ

Angielscy męczennicy reformacji

Rok wydania: 2016

Wydawnictwo Prohibita

 

 

 

 

W książce tej poznajemy losy wybranych, niezłomnych Anglików, którzy – mimo powszechnej apostazji w ich ojczyźnie – pozostali wierni prawdziwej religii i za tę wierność ponieśli śmierć męczeńską. Beatyfikował ich papież Leon XIII, współczesny autorowi, stąd w tekście nazywani są błogosławionymi.
 

25 października 1970 roku papież Paweł VI kanonizował czterdziestu męczenników Anglii i Walii, którzy ponieśli śmierć za wiarę katolicką w latach 1535-1679. Wśród ogłoszonych wówczas świętymi jest Edmund Campion, główny bohater tej opowieści oraz dziesięciu innych jezuitów, którzy w XVI i XVII wieku oddali życie za posłuszeństwo Chrystusowi, dogmatom i Ojcu Świętemu, a także – co warto podkreślić – w intencji nawrócenia Anglii. Są wśród nich także inni kapłani, zakonnicy oraz bohaterscy świeccy, którzy kierowali się w życiu ewangeliczną zasadą, iż kiedy chodzi o rzeczy najważniejsze – „trzeba bardziej słuchać Boga, niż ludzi”. - Wydawca

 

Wstęp

Dekretem z dnia 29 grudnia 1886 roku zatwierdził Ojciec Święty z wielką radością całego katolickiego świata cześć, jaką od bardzo dawnych czasów oddawano 54 męczennikom, którzy w Anglii między 1535 a 1583 rokiem przelali krew za wiarę. Tym samym, stawiając błogosławionych tych męczenników uroczyście na ołtarzach, zachęcił Ojciec Święty wszystkich wiernych, aby na nich jako wzór swój się zapatrywali i uciekali się do nich równie w swych duchownych, jak i doczesnych potrzebach. Istotnie całe życie, a zwłaszcza męczeństwo nowych tych błogosławionych, to piękny i wzniosły wzór, uczący nas, jak wszystko, nawet krew i życie, poświęcić trzeba za Boga i za wiarę, tę najdroższą perłę, do której żadne inne ziemskie dobro przyrównanym być nie może. A nie bez głębszej z pewnością, opatrzonej myśli, dziś właśnie Kościół święty, nadając męczennikom angielskim tytuł „błogosławionych”, ten wzór przywołuje nam na pamięć. Walka wiary z niewiarą, prawdy z fałszem, trwa i wzmaga się; wrogie Kościołowi sekty zastąpiły dawne materialne tortury innymi męczarniami, mniej wpadającymi w oko, ale bardziej może niebezpiecznymi dla umysłu i serca; w niejednym kraju wierność Kościołowi narażona na skryte lub jawne prześladowanie ze strony sekt wolnomularskich; nieraz na więzienie, wygnanie, ubóstwo i czasami na śmierć. Wśród tej walki i cierpień z pociechą i ufnością spoglądać możemy na angielskich męczenników; siali oni ze łzami, lecz dziś zbierają z radością; krew ich nie poszła na marne, ale – choć dopiero po długich latach – piękne i bujne owoce wydaje w Anglii zwracającej się coraz bardziej do katolickiego Kościoła. Da Bóg – i nasze walki i cierpienia nie pójdą na marne, jeżeli w walkach tych i w znoszeniu cierpień będziemy się starali wstępować choć z daleka w ślady błogosławionych męczenników angielskich, zapatrując się na ich gorącą wiarę, żelazną pracę, wytrwałość w przeciwnościach i niczym nie dającą się złamać ufność w miłosierdziu Bożym. I do nas, do całego katolickiego Kościoła, jakby proroczym duchem natchniony, wyrzekł o Anglii: „A ty Anglio, ze krwi tej męczeńskiej powstać masz, a próżną nie będzie tak droga śmierć dobrych synów twoich, gdy ci źli albo się nawrócą, albo je Bóg wytraci”.

Żywot każdego z beatyfikowanych męczenników angielskich jest otwartą księgą, uczącą nas najszczytniejszych cnót chrześcijańskich, zapalającą do wykonania tych cnót mimo i wbrew wszelkim trudnościom i przeszkodom. Gdyby przedmiot nie był tak obfitym i bogatym, radzilibyśmy byli nakreślić żywoty wszystkich tych świętych angielskich misjonarzy w najpiękniejszym i najściślejszym tego słowa znaczeniu, bo rozszerzających Ewangelię nie tylko słowem, ale i krwią. Na razie musimy się ograniczyć, i dlatego rzuciwszy tylko na wstępie krótki ogólny rys pracy ich i cierpień, spróbujemy następnie nakreślić bardziej szczegółowy obrazek trzech wyłącznie z nowo beatyfikowanych, za życia jedną regułą zakonu Towarzystwa Jezusowego ze sobą związanych męczenników: błogosławionych Edmunda Campiona, Aleksandra Brianta i Thomasa Cottana. Niechaj błogosławieni ci męczennicy raczą pobłogosławić tej drobnej pracy dla rozszerzenia ich czci przedsięwziętej[1].

Fragment rozdziału IV Życie i prace apostolskie Aleksandra Brianta

Bardzo skąpe mamy wiadomości o dziecinnych latach bł. Brianta; miejsce nawet i rok urodzenia świętego tego młodzieńca zupełnie dokładnie oznaczonym być nie może. Najprawdopodobniej urodził się błogosławiony w Bevonshire, w diecezji Exeter, w 1553 lub 1554 roku. Rodzice wychowali go w wierze katolickiej i mniej więcej w siedemnastym roku życia wysłali do oksfordzkiego uniwersytetu. Dwie drogi stanęły tutaj przed młodzieńcem do wyboru. Dziwna jego piękność, miłe ułożenie, wrodzone zdolności, ściągały nań oczy wszystkich i jednały przyjaciół, którzy odciągając go z wolna od wiernego spełniania obowiązków religijnych, prowadzili go na szeroką drogę wiodącą do zatracenia, pewni, że za utratą wiary pójdzie utrata cnoty, a miejsce wiary i cnoty zajmie wszechwładnie w młodocianym sercu pożądliwość ciała i pycha żywota. Kto wie, czy Briant nie poszedłby nęcącą tą drogą, zwodniczym kwieciem usłaną, gdyby Bóg nie zesłał mu wiernego przyjaciela, który w sam czas wstrzymał młodzieńca i wskazał mu inną drogę, którą stąpać był powinien, drogę twardą i ciasną, ale jedynie wiodącą do celu, dla którego Bóg stworzył człowieka. Przyjacielem tym był poważny i uczony profesor Filip Roundell, pod jego kierunkiem uniknął Briant w Oksfordzie zastawionych na siebie sideł; za jego również poradą postanowił opuścić uniwersytet, który zamiast zdrowej podawał zatrutą naukę, a skazawszy sam siebie na dobrowolne wygnanie, wyjechał na dalsze studia do Douai. Ciężka to była ofiara i dlatego właśnie tym milsza Bogu; miał ją też Bóg odpłacić sowicie trzema łaskami, nierozumianymi przez ludzi w samą tylko ziemię zapatrzonych, lecz nad wszelki wyraz cennemi w oczach wszystkich, co patrzą na świat z nadprzyrodzonego punktu widzenia: łaską powołania do stanu kapłańskiego, powołania do zakonu, wreszcie powołania do męczeństwa.

Do Douai przybył Briant 11 sierpnia 1577 roku wespół z innymi dwoma młodymi Anglikami; został na usilne swe prośby przyjęty do seminarium i wywarł na wszystkich najlepsze wrażenie. „Oblicze jego” – pisze współczesny świadek – „promieniało anielskim jakimś weselem, uprzejmością i niewinnością; słusznie nazywano go w mieście pięknym oksfordzkim młodzianem, bo był istotnie pięknym i na ciele i bardziej jeszcze na duszy”. Młody seminarzysta, pamiętając dla jak wzniosłego celu pracuje i że od jego mniej lub więcej pilnej pracy zależeć może, czy mniejszą lub większą liczbę ze swych rodaków o prawdzie przekona i bramy szczęśliwej wieczności im otworzy, przykładał się do nauki z niesłychanym zapałem tak, że w przeciągu niespełna roku przygotował się należycie do otrzymania święceń kapłańskich. Szczęścia tego dostąpił Briant 29 marca 1578 roku wespół z dwunastu towarzyszami, z których trzech miało później, podobnie jak i on, wstąpić w szeregi Towarzystwa Jezusowego. Rok jeszcze spędził przyszły męczennik w seminarium, doskonaląc się w nauce i cnocie; wreszcie z końcem lipca 1579 roku otrzymał za pośrednictwem dr. Allena dawno pożądaną wiadomość, że z woli papieża Grzegorza XIII ma się udać na pracę misyjną do Anglii. Briant wiedział dobrze, co go czeka w ojczyźnie: prace bez wytchnienia, niewygody bez przerwy, a prace te i niewygody przypieczętowane być mają okropnym więzieniem, torturami i śmiercią. Lecz nie darmo biło w świętym tym młodzieńcu mężne a kochające serce na wszystko gotowe dla Umiłowanego; Briant całą szlachetną istotą swoją pokochał Chrystusa, a miłość nie zna żadnych zapór, nic nie może być dla niej niepodobnego do wykonania, nic zbyt ciężkiego do wycierpienia.

Dnia 3 sierpnia opuścił Briant gościnną Francję, a w kilka dni później pracował już w dobrze sobie znanej okolicy, w Somersetshire. Bóg błogosławił zabiegom młodego misjonarza, między innymi wprowadził on z niewymowną radością serca do owczarni Chrystusowej starego ojca ks. Parsonsa. Trudno wyrazić słowami wdzięczność i ojca, i syna; dawniejszego nauczyciela Brianta w szkołach oksfordzkich, a obecnie towarzysza w apostolskiej pracy. Dwa lata przebiegał Briant wszerz i wzdłuż prowincję powierzoną swej pieczy, wśród ciągłych niebezpieczeństw, gotów będąc każdej chwili na uwięzienie i śmierć. W kwietniu 1581 roku, właśnie kiedy na wszystkie strony z podwójną energią polować zaczęto za misjonarzami, przybył Briant do Londynu i aby częściej i swobodniej móc się widywać z o. Parsonsem, zamieszkał obok niego w sąsiednim domu należącym do pewnego protestanckiego księgarza. Nieostrożność ta stać się miała przyczyną jego zguby. Stu siepaczów naprowadzonych przez niecnego zdrajcę otoczyło późną nocą dom, w którym przebywał Parsons, lecz zamiast szukanego misjonarza, znaleźli tylko i zabrali ze sobą jego książki, krucyfiksy, obrazki i medaliki.

– Pewnie Parsons ukrywa się gdzieś w pobliżu – zauważył któryś z żołnierzy – i cała banda rozbiegła się po sąsiednich domach, szukać nowych łupów i naśmiewać się z przerażenia niespodzianie zbudzonych mieszkańców. Parsonsa nie znaleziono, natomiast wpadł w oczy doświadczonym siepaczom młody jakiś człowiek, którego zatrzymali natychmiast, tym bardziej, gdy znaleźli w jego pokoju kufer z kościelnymi przyborami. Był to Briant. Żołnierze odstawili pojmanego z tryumfem do więzienia, chełpiąc się ze znalezionych jawnych dowodów jego zbrodni: ornatów, alb i srebrnego kielicha i ciesząc się, że nie minie ich pewnie sowita nagroda za odnalezienie choć nie jezuity, to bądź co bądź katolickiego kapłana.

Dozorca więzienia otrzymał surowy rozkaz, aby natychmiast kazał schwycić i uwięzić każdego, kto by choć z daleka dopytywał się o Brianta i starał się czegoś o nim dowiedzieć. Nad samym więźniem pastwiono się niemiłosiernie, chcąc może w ten sposób zniewolić go do wyznań odkrywających miejsce pobytu i dalsze plany innych misjonarzy. Przez dni kilka nie dano Briantowi ani kawałeczka chleba, ani kropli wody, tak, że omdlewał z pragnienia i głodu. Następnie otrzymał kromkę suchego chleba z kawałkiem sera i kubek bardzo silnego piwa, co zwiększyło jeszcze tylko i tak już nieznośne pragnienie. Dla zaspokojenia go usiłował Briant schwycić do kapelusza choć kilka kropel deszczu spływającego z więziennego dachu, ale na próżno wyciągał, ile mógł, omdlałą rękę: krople padały za daleko i ani jedna nie odwilżyła zeschłych ust męczennika. Jedyną pociechą w strasznych tych cierpieniach była dla pobożnego kapłana ciągła pamięć na ukrzyżowanego Mistrza, który również doznawał na Golgocie męczarni pragnienia, a gdy zawołał: „Pragnę”, octem i mirrą został napojony. „Jakże ci dziękuję o Zbawicielu mój i wodzu najwyższy” – modlił się Briant – „że dozwalasz mi stanąć tak blisko Twego krzyża, że raczyłeś mnie wezwać do postępowania ślad w ślad za sobą; utrzymaj mnie tylko w Twej łasce, użycz potrzebnego męstwa, a dość, mimo tych wszystkich cierpień będę szczęśliwy i niczego innego chcieć, ani pożądać nie będę!”.

Potrzebnym był błogosławionemu więźniowi dar nadprzyrodzonego męstwa, bo niedługo miał być poddanym cięższym jeszcze torturom. Nazajutrz po uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego przeprowadzono Brianta z dotychczasowego więzienia do Tower, z którego jedna tylko zazwyczaj pozostała droga – na rusztowanie. Kiedy Briant, dotychczas świecki kapłan, bo członkiem zakonu Towarzystwa Jezusowego miał zostać dopiero w więzieniu, przeszedł przez bramę wiodącą do tego smutnego przybytku, w którym spełniło się i spełniać miało tyle niesprawiedliwości, cierpiał tu już od dłuższego czasu, niemniej od Campiona i Brianta gorliwy o rozszerzenie chwały Bożej, podany nam dzisiaj wespół z nimi jako wzór do naśladowania, bł. Tomasz Cottam. Jakimi drogami poprowadził Bóg Cottama do Toweru? Czym na zaszczyt ten sobie zasłużył? Oto pytania, na które obecnie z kolei rzeczy należy się odpowiedź dla poznania i uczczenia świeżo ogłoszonego Błogosławionym Męczennika, godnego towarzysza i współwięźnia Campiona i Brianta.

[1]  1 W skreśleniu życiorysów błogosławionych męczenników opieramy się na następujących dziełach: Die Martyer und Bekenner der Gesellschaft Jesu in England während der Jahre 1580–1681, von A. Kobler SI, Innsbruck 1886. Rohrbacher: Histoire universelle de l’Eglise catholique, Paris 1846, t. XXIII, XXIV i XXV. Crétineau–July: Histoire de la Compagnie de Jésus, Paris 1845. Die Jesuitenverfolgung in England, aus dem Englischen, Mainz 1874, Societas Jesu usque ad sanguinis et vitae professionem militans, auctore R.P. Mathia Tanner SI, Prague 1675. The troubles of our catholic forefathers related by themselves edited by John Morris SI, London 1872, 1875, 1877 (trzy serie). The English Martyrs (bardzo ciekawa i wyczerpująca praca ogłoszona w londyńskim katolickim tygodniku „The Tablet” z 1887 roku. A. Lingard: History of England, Paris 1826.