Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Piotr Zaremba uhonorowany medalem „Gloria Artis”

Piotr Zaremba uhonorowany medalem „Gloria Artis”

5 października, w siedzibie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Piotr Zaremba, wybitny publicysta i historyk, odebrał z rąk wiceminister kultury prof. Magdaleny Gawin srebrny medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Laudację na cześć nagrodzonego wygłosił Wojciech Stanisławski. Oto jej treść:

Starzy bolszewicy – a formacja ta jest godna uwagi przynajmniej ze względu na dwie cechy, mianowicie skuteczność oraz sentymentalizm, z jakim potrafiła snuć legendy na swój temat – otóż starzy bolszewicy mieli w zwyczaju (przynajmniej do roku 1937) wchodząc na mównicę, przywoływać czyny i więzy z odległej przeszłości. Jako człowiek zajmujący się trochę historią Rosji, wiem mniej więcej, jak to wyglądało: „Pamiętam, jak towarzysz… przyjmował mnie, młodego chłopaka, do partii w marcu roku 1912, w zakładach putiłowskich, chociaż wkoło roiło się od carskich szpiclów”.

Piotr Zaremba nie przyjmował mnie do żadnej partii, nawet legitymację podziemnego NZS otrzymałem jeszcze z innych rąk. Ale kiedy znalazłem się na Wydziale Historycznym UW może nie w środku nocy jaruzelskiej, lecz w ciemnoszarym przedświcie drugiej połowy lat 80., był tam obecny, chociaż kończył już studia: można było go spotkać na strajku, u św. Stanisława Kostki, można było odeń dostać książkę z podziemnego kolportażu.

Bibliografia druków zwartych, rozproszonych i akcydentalnych Piotra Zaremby w katalogu głównym Biblioteki Narodowej liczy obecnie 918 pozycji i z pewnością jeszcze wzrośnie

Wspominam o tym nie dla bolszewickiej chwały, lecz dlatego, że historyka zawsze ciekawi początek: ten moment, kiedy skorupka nasiąka, a bohatera można zlokalizować w jednym miejscu, zanim gorączkowa aktywność pchnie go we wszystkie możliwe strony: do kolejnych redakcji, od „Życia Warszawy”, przez „Nowe Państwo” i „Newsweek” (tak, tak..), po „wSieci”, wciąż dalej i dalej, na katedrę nauczyciela historii, do Biura Bezpieczeństwa Narodowego i na przegląd teatrów szkolnych w Inowrocławiu. Ten początek to dla Piotra lata 80., jednoznaczne – jeśli chodzi o kompromitację komunizmu i jego odrzucenie przez 20-latków; niejednoznaczne – jeśli chodzi o pomysły na urządzenie wolnej Polski.

A przecież wspomniane przeze mnie redakcje i inne zatrudnienia to dopiero początek wyliczanki, w której trzeba umieścić teksty, rozmowy, felietony, książki; wiele książek. To, by tak rzec, koncert na wielu instrumentach. Bibliografia druków zwartych, rozproszonych i akcydentalnych Piotra Zaremby w katalogu głównym BN – bibliografia w oczywisty sposób niepełna, skoro nie uwzględnia blogów ani publikacji na portalu wPolityce i innych – liczy (podaję stan z godz. 9.00 dnia 5 października) – 918 pozycji: do najbliższego poniedziałku ta liczba pewnie wzrośnie. W Bibliotece Kongresu jest trochę gorzej – liczę na inicjatywy nowojorskiego Instytutu Polskiego w tej kwestii! – ale znalazły się tam wszystkie najważniejsze książki Piotra, od „Młodopolaków”, czyli historii RMP napisanej przed blisko dwudziestu laty, po „Zgliszcza”, w których cieniu przez cały czas trochę żyjemy.

I – to trochę prowokacyjne pytanie – jak można sobie poradzić z taką obfitością w kilkuminutowej laudacji? Nie ma sensu nużyć zebranych encyklopedyczną notą, chociaż byłaby ona powodem do dumy (do encyklopedii trafiają najlepsi): ja wolę się zastanowić, jakie w tym gąszczu tekstów, w tym dorobku przekładającym się już teraz na zawartość solidnego regału bibliotecznego znaleźć wspólne wątki: struny łączące całość. Znajduję trzy: mam nadzieję, że ktoś z państwa dopowie kolejne.

Pierwsza z nich: uporczywe, cierpliwe, mistrzowskie jak operacja prowadzona przez neurochirurga dociekanie drobnych, ukrytych sensów i uzasadnień, rozplątywanie nieraz bardzo zasupłanego żmuta różnych racji i przesłanek, którymi kierują się różni aktorzy dramatu. To cecha, która przenika cały dorobek Piotra: pisząc kiedyś kilka słów o „Zgliszczach”, półżartem zauważyłem, że ważną inspiracją dla Piotra Zaremby musiały być „Dzieje polityczne Stanów Zjednoczonych” niejakiego Piotra Zaremby.

Bo rzeczywiście tak jest: historię Stanów, której kolejne tomy otrzymujemy od autora co dwa lata, można czytać, by dowiedzieć się więcej o tym, co kształtowało największą potęgę XX wieku, o konkretnych posunięciach Calvina Coolidge’a i Theodore’a Roosevelta. Ale można też czytać je trochę tak, jak się czyta „Wojnę peloponeską”, nawet jeśli ktoś jest nieszczególnie ciekaw szczegółów zmagań między Atenami a Spartą: czytać po to, żeby zrozumieć instrumentarium najbardziej może skomplikowanej rzeczy, jaką zdołali wynaleźć ludzie, czyli polityki. Umieć odmalować racje stanów, miast, klas, środowisk, bagaż prywatnych doświadczeń, jaki determinuje każdego z aktorów sceny publicznej, dodać do tego susze, huragany, czarną pianę gazet, a wreszcie włos przypadku, tę „chrząstkę ucha ledwie draśniętą pociskiem” – i pokazać, jak wszystkie te elementy pasują do siebie niczym w jakimś gigantycznym klawesynie, jak dopasowują się, by zagrać tę, a nie inną nutę – tak, to jest sztuka. Piotr Zaremba potrafi opisać w ten sposób – a opisawszy, wytłumaczyć – mechanizmy kierujące senatem USA przed stu laty, Młodopolakami z RMP przed czterdziestu oraz rządzącymi i rządzonymi dziś. Ta zdolność do wyszukiwania nieskończenie drobnych (Eco powiedziałby „infinityzemalnych”) przesłanek nie wszystkim się podoba; złośliwe języki, których w Warszawie nie brakuje, swego czasu ochrzciły ją nawet mianem „zarembizmu”. Ale ja chciałbym więcej tego zarembizmu nie tylko u Zaremby (jeśli naturalnie Piotr zgodzi się udzielić franczyzy): myślę, że ta umiejętność dostrzegania wszelkich okoliczności łagodzących, lecz i wszelkich niejasności, powinna charakteryzować sędziów: takich, jakich chcielibyśmy mieć.

Druga z tych cech to uważność, z jaką Piotr słyszy „głosy biednych ludzi”. I tak, chociaż często pisze o pierwszoplanowych aktorach polityki, ludziach z definicji potężnych, wpływowych i zazwyczaj pewnych siebie, twierdzę, że tę jego uważność można dostrzec w pracach należących do każdego z ordynków, od powieściopisarskiego po kronikarski. Niemal wszyscy, którzy pisali o „Zgliszczach”, wyróżniali jako jedną z największych zalet tej książki jej polifonię. To powieść, która udziela głosu mieszkańcom Ryków i Pragi, Borejszy i Bermanowi, ubekom i akowcom, Mikołajczykowi i jego rywalom. Każdy z nich ma swoją opowieść i każdy mówi swoim rwącym się głosem, swoim narzeczem.

Ale przecież również bohaterowie „Romansu licealnego” nie pochodzą z pierwszych stron gazet, lecz krążą po ulicach peryferyjnej dzielnicy; aktorzy i reżyserzy prowincjonalnych teatrów szkolnych i studenckich, na których przedstawienia Piotr Zaremba jeździ busami i pociągami czasem cztery godziny, czasem siedem, nie pojawiają się, i pewnie nigdy nie pojawią, jako bohaterowie newsów na Pudelku; i gdyby się podjąć karkołomnego zadania, jakim byłoby zestawienie statystyczne wszystkich bohaterów „Dziejów politycznych Stanów Zjednoczonych”, to okazałoby się, że na sześciuset z okładem (tylu naliczyłem w indeksie) znamy może trzydziestu, może czterdziestu. Reszta – prowincjonalny sędzia, nieudany kandydat do senatu, sufrażystka – wykonali, kiedyś, jeden znaczący gest: i to wystarczyło, żeby historyk ich zapamiętał. Jest trochę tak, jakby Piotr wybierał na swoich bohaterów tych, którzy chcą być tylko pośrednikami wolności; „trzymać sznur ucieczki / przemycać gryps /dawać znak”.

Wreszcie cecha trzecia, najtrudniejsza do zdefiniowania; może najważniejsza. Wyróżniająca pisanie Piotra w czasach – powiedziałbym – rozkręconych na maksimum potencjometrów; orkiestr, które potrafią grać już tylko fortissimo; w których już nie tylko tytuły, lecz całe teksty są składane kwadratem. To zjawisko nie oszczędza nikogo: nigdy jeszcze okładki nie były tak krzykliwe, nigdy werdyktów nie wydawano już w leadzie, opatrując je (dla pewności) dopiskiem „Skandal!” albo „Żenujące”. Jest tak, jakby naszymi mediami rządzili – proszę pozwolić na jawny cytat z Herberta:

autorzy płócien podzielonych na prawą stronę i lewą stronę
który znają tylko dwa kolory
kolor tak i kolor nie
wynalazcy prostych symbolów
otwartych dłoni i zaciśniętych pięści
śpiewu i płaczu
ptaków i pocisków
uśmiechów i szczerzenia zębów

I w tym zgiełku, w tej kakofonii, idzie Piotr, którego – proszę pozwolić na drugi jawny cytat z Herberta – można sobie wyobrazić, jak mówi:

za cały instrument
mam drewniany patyk
uderzam w deskę
a ona mi odpowiada
tak – tak
nie – nie
Bardzo dziękuję za tę kołatkę, Piotrze.

Wojciech Stanisławski

Fot. Jacek Łagowski


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.