Krzysztof Pisera: Droga ku Tatrom

Wyjazd do Zakopanego był poważnym przedsięwzięciem, bo tak należy nazwać dwudniową, wyczerpującą podróż, z całym wyposażeniem niezbędnym w czasie dłuższego pobytu w tej wsi. Niektórzy goście na wiele dni wcześniej starannie przygotowywali się do wypoczynku pod Tatrami – pisze Krzysztof Pisera w książce „Jak dawniej chadzano po Tatrach”, której fragment publikujemy w „Teologii Politycznej Co Tydzień”: „Tatry. Narkotyk inteligenta”.

Z nadejściem lata rozpoczyna się w miastach wędrówka, to do kąpiel, to gdzieś na wsie; [...] potrzebujący wytchnienia umysłowego, o ile znają się na wartości powietrza górskiego, ruszają w Tatry.

Tak pisał w 1880 roku Walery Eljasz, który od dwudziestu lat, prawie każdego roku, przemierzał trakt wiodący ku Tatrom. W owych pionierskich czasach dotarcie do Zakopanego nie było wcale łatwą sprawą. Wieś położona gdzieś na „końcu świata” nie miała żadnego połączenia kolejowego z miastami Galicji, a jedynym, powszechnie stosowanym środkiem transportu był prymitywny wóz konny.

Wyjazd do Zakopanego był poważnym przedsięwzięciem, bo tak należy nazwać dwudniową, wyczerpującą podróż, z całym wyposażeniem niezbędnym w czasie dłuższego pobytu w tej wsi. Niektórzy goście na wiele dni wcześniej starannie przygotowywali się do wypoczynku pod Tatrami. Jeden ze stałych bywalców Zakopanego, Władysław Ludwik Anczyc zanotował:

Gromadziłem skrzętnie wszystkie opisy Tatr, począwszy od Dziennika Goszczyńskiego, aż do Przewodnika Eliasza. Czytaliśmy je skrzętnie, robili notatki, układali wycieczki przyszłe i zawczasu już cieszyliśmy się wrażeniami, jakie na nas wywrze ta czarowna kraina. W ostatnich dniach czerwca, szczęśliwym trafem, spotkałem w mieście gazdę zakopańskiego, Wojcie­cha Jaczaka [...]. On nam dopełnił wiadomości zaczerpniętych z książek.

Nie można było jednak na sielance żyć samymi wrażeniami, na­leżało jeść i pić oraz stawiać czoła nieoczekiwanym sytuacjom, a to wymagało dodatkowego wyposażenia:

Wypada tu nadmienić, że kto wybiera się na dłuższy pobyt do Zakopane­go, powinien zabrać z sobą samowar, maszynkę do kawy, szklanki, łyżeczki, poduszki, kołdry i ciepłe ubranie, nieodzowne przy tutejszym zmien­nym klimacie. Kto zaś nie chce stołować się w restauracyi, ale gotować w domu, winien przywieźć kucharkę, rondelki, patelnię, moździerz, noże, widelce, łyżki i talerze. [...] zabrać należy także perspektywę, potrzeby do pisania, przyrządy do szycia, szczotki, lusterka i najpotrzebniejsze  lekarstwa. Mężczyźni palący winni zaopatrzyć się w tytuń i cygara, wszyscy zaś w drobną zdawkową monetę, bo tutaj o nią bardzo trudno i nie-raz dla jej braku trzeba się wyrzec kupna. Kto wreszcie tam wyjeżdża, a chce obeznać się ze wszelkiemi potrzebami jaknajdokładniej, dowiedzieć się o wycieczkach i sposobie ich odbywania, niechaj kupi Illustrowa­ny przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnicy Walerego Eliasza, wyszły u J.K. Żupańskiego, w Poznaniu, książkę bardzo praktycznie napisaną i dającą szczegółowe a cenne i niezbędne wskazówki.

Rzeczywiście praca ta była nieocenionym źródłem rad dla ówczesnych turystów. Korzystało z niej wielu amatorów podróży do Zakopanego, o czym pisze Stanisław Ciechanowski, wspominając przygotowania do wyjazdu swego stryja:

Wyekwipował się też stryj w Tatry najściślej według rad Eljasza; w jednym z alkierzy domu wisiał cały zbiorek niezmiernie mocnych trzewików męskich i żeńskich, liczne egzemplarze salami jako najtrwalszej wędliny, przerozmaita ciepła odzież; w kącie cały komplet „kijów alpejskich”. [...] Nie brakło oczywiście w inwentarzu tatrzańskim stryja niczego z dziwnej mieszaniny, jaką w swym Przewodniku wyliczał poczciwy Eljasz: „zapałki, zapas bielizny na zmianę w razie przemoczenia, kasze rozmaite, świece, cukier, mydło, ciepłe skarpety”, itd., itd. [...]

Zrozumiałym jest, że zupełnie inne potrzeby miały wyjeżdżające z rodzicami dzieci:

Dla nas chłopców najważniejszą jednak była mała skrzyneczka, zawierająca mnóstwo niezbędnych „na wakacje” przedmiotów. A więc były tam „koziki” czerwone i zielone, [...] ogromny zapas wędek i haków „na ryby”, krzesiwka z krzemieniem i hubką do rozpalania ognia na wycieczkach. Dalej łuki i strzały oraz długie żelazne szydła – dzidy, których można (i trzeba) użyć w razie napadu zbójców, o co przecież w Tatrach nie trudno.

Po zakończeniu przygotowań niecierpliwie oczekiwano na wyjazd. Ten następował zazwyczaj z Krakowa, który do podróży w Tatry dla całej Polski jest punktem zbornym, a ostatniem miejscem w dostawie wszelkich potrzeb i wygód cywilizowanego świata.

W sezonie letnim góralskie furki wynająć można było na Kleparzu albo na Kazimierzu u Podhalan przywożących do Krakowa wyroby żelazne z Kuźnic:

Takich wózków góralskich odszukać można łatwo w Krakowie w dnie targowe, na których górale w lecie z samego Zakopanego, dostawiwszy żelaza lub odwiózłszy kogo, napowrót ubiegają się, aby gości zabrać [...]. O taką góralską okazyją z Zakopanego najlepiej się dowiadywać w Krakowie na Kazimierzu u Frölicha, kupca żelaza, którego skład hur­towy zasilają kuźnice Zakopiańskie.

Osoby przybywające spoza terenu Galicji, starały się o wóz po­przez hotelowego faktora, który był pośrednikiem wyszukującym górala gotowego zawieźć gościa do Zakopanego. Za swoją usługę pobierał odpowiednią opłatę, przez co podróż stawała się droższa. Niższe ceny obowiązywały obywateli krakowskich:

Mieszkaniec Krakowa, obchodzący się bez pomocy faktora, płaci za dwu­konną krytą brykę 11 do 13 guldenów, oraz rogatkowe i to za umyślnie sprowadzoną z Zakopanego – obcy płaci 18, 20 i 25, z czego faktor trzecią część zabiera. Obecnie zawiązane Stowarzyszenie tatrzańskie, [...] zajmie się w przyszłości ułatwieniem przybyszom, zwłaszcza też członkom swoim, starania o furmanki.

Aby nie płacić za podróż zbyt dużo, dobrze było osobiście udać się na Kleparz, na główny plac przed Hotelem Lwowskim i nie da­jąc poznać że się nie jest z Krakowa, starać się ugodzić górala wedle ceny podanej. Po dokonaniu transakcji wyznaczano dzień wyjazdu. Podróżnicy wybierający się do Zakopanego mieli do wyboru kilka tras, różniących się długością i komfortem jazdy.

Już na początku lat pięćdziesiątych XIX wieku archeolog i historyk Józef Aleksander Łepkowski, zamieścił w krakowskim „Czasie” kró­ciuchny przewodnik, marszrutę dla chcących zwiedzić Tatry. Podróż, jak pisał, można odbyć w ten sposób, aby dla rozmaitości jechać tam inną, a wracać inną okolicą. Autor polecał dwie drogi. Pierwszą można było jechać przez Mogilany, Myślenice, Lubień i Klikuszową do Nowego Targu, druga od Lubnia prowadziła przez Mszanę, Tymbark i Limanową do Nowego Sącza, zkąd na Stary Sącz, Łącko i Krościenko do Szczawnicy, Czorsztyna i Pionin. Obie wymienione trasy Łep­kowski uważał za równie wygodne, choć druga była o dzień dłuższa.

Na miejsce noclegów radził wybrać: Lubień, Limanową, Nowy Targ, Stary Sącz bądź Szczawnicę.

Ta ostatnia już w latach czterdziestych XIX wieku była znaną i licz­nie odwiedzaną miejscowością „kąpielową”. Bawiący w niej kuracju­sze korzystając z okazji, często udawali się do Zakopanego i zwiedzali Tatry. Barwny opis przygotowań do takiej podróży podaje przyrodnik i literat Bohdan Dyakowski. W roku 1884, wraz z przygodnie poznanym letnikiem, ze względów oszczędnościowych wybrał się w Ta­try... na piechotę. Wędrowcy bardzo sumiennie przygotowali się do czekającej ich drogi:

Ekwipunek zresztą mało co się różnił od codziennego chodzenia w Szczawnicy: zwykły miejski garnitur, złożony z marynarki, kamizelki i długich spodni, a na to okrycie długie do kolan, zwane po krakowsku zarzutką, a po warszawsku – sakpaltem albo krótko sakiem. [...] Ekwipunku dopełniały: nieduży węzełek z jedzeniem, przerzucony na taśmie przez ramię, laska z drewnianą siekierką w ręku i mocno podniszczone zwykłe miejskie trzewi­ki na nogach, o podeszwach domagających się gwałtownie podzelowania.

Skoro świt podróżnicy ruszyli w drogę. Trasa wiodła przez Kro­ścienko, Czorsztyn, Niedzicę i Oszturnię, leżącą po stronie węgier­skiej. W tej ostatniej miejscowości postanowili przenocować co, jak się okazało, nie było wcale łatwą sprawą:

Zaczepiamy o nocleg jednego ze spotkanych gospodarzy, ale ten nie chce nas przyjąć i radzi udać się na plebanię do księdzowej [żony popa – K.P.] [...] Księdzowa przyjęła nas dość podejrzliwie: widocznie nie była przyzwyczajona do widoku turystów i wzięła nas za jakichś obieżyświa­tów, których lepiej nie wpuszczać na noc do domu. Odmówiła więc nam noclegu, tłumacząc się nieobecnością męża. Ostatecznie przenocowaliśmy w karczmie żydowskiej, zresztą wcale porządnej i niedrogiej.

Nazajutrz turyści kontynuowali podróż i w południe weszli z pew­nym strachem do groźnej Jaworzyny Spiskiej, gdzie się mieścił Zarząd dóbr księcia Hohenlohego, właściciela ogromnych obszarów tej części Tatr. Obawy Dyakowskiego były w pewnym stopniu uzasadnione, do miejscowości tej bowiem strażnicy leśni odstawiali nieszczęśliwych turystów, schwytanych na terenach, po których chodzenie było wzbro­nione, żeby nie płoszyć zwierzyny, ochranianej dla książęcych polo­wań. Jednak tym razem wędrowcy bez przeszkód sforsowali Białkę i udali się w kierunku Morskiego Oka, celu swej wyprawy.

Od lat sześćdziesiątych XIX wieku największy ruch panował na liczącej 17 mil austriackich trasie łączącej bezpośrednio Kraków z Zakopanem. Podróż po tej wyboistej drodze nie należała do przy­jemności, wydaje się bowiem gładką i dobrą niby szose, tymczasem tak jest chrzpowata, iż zdolną jest połamać kości ciekawych podróż­nych. Dyskomfort jazdy potęgował prymitywizm góralskich furek, które tak opisał Walery Eljasz:

Do wsiadania nie bywało żadnego z boku otworu; właziło się do środka z przodu. Obręcze ladajakie, krzywe i nizkie, trzymały się z przyczepioną na nich płachtą tak, że sobie goście głowy o nie zbijali; tylko wyjątkowe kapelusze, miękkie, dawały się utrzymać w całości. Siedziało się wewnątrz wozu na wiązkach siana, w lepszym razie ze słomy, przykrytych derką; co kawałek drogi, trzeba było stawać dla poprawiania siedzeń, gdyż się przez trzęsienie dolegały nieznośnie. Płachta pojedyńcza, zwykle dziu­rawa, chroniła tylko od słońca, bo deszcz przepuszczała. Podwójnych  lejców górale nie znali, przez co kierowanie końmi było utrudnione, a tem samem trafiały się częściej wypadki najechania lub wywrócenia z wozem. Przy jeździe na dół, ówczesny hamulec sznurkowy nie wie− le dawał bezpieczeństwa. Pierwsze lejce podwójne sprawił góralom ś. p. Chałubiński, którzy z nim jeździli, pierwsze zaś wyściełane kanapki, wiszące we wozie na rzemieniach, ja ufundowałem; niezadługo rozpo­wszechniły się w całej okolicy wśród furmaniących górali.

Inny z ówczesnych podróżnych dodawał, że stopnie i resory należą w nich do przyszłości, więc zęby ognia dają, a grube płótno sprawia, że w pogodę jest w nich duszno, a w deszcz się moknie.

Niewątpliwym przełomem w sposobie podróżowania do Zakopa­nego było otwarcie w 1884 roku linii kolejowej z Krakowa do Cha­bówki. Droga uległa znacznemu skróceniu i już po kilku godzinach jazdy pociąg docierał do stacji końcowej:

Ledwie uspokoiły się ostatnie drgania wstrzymanych nagle osi i ucichł zgrzyt buforów i łańcuchów, już z całego pociągu zaczęły się sypać kosze, koszyki, kobiałki, troczki, paczki, poduszki, kufry – dzieci, kobiety, męż­czyźni.[...] Zamęt, warchoł i krzyki, w których można odróżnić wszystkie akcenty od Dniepru po Wartę.

Na stacji kolejowej oczekiwali na podróżnych górale:

Uśmiechają się oni uprzejmie, witają jak dawni znajomi, przypominają sobie nazwiska lub udają, że znają naszych przyjaciół. [...] po chwili zaczynają oni latać gorączkowo, dźwigać kufry i kosze [...] biegać po peronie i ginąć razem z tłomokami w głębi ciemnego przejścia. [...] Po drugiej stronie stacji dwu− i jednokonne wozy tłoczą się jak stado pta­ków tulących do siebie duże, białe grzbiety, ociągnięte płótnem. Pod nie wciska się właśnie cały ładunek rzeczy i ludzi wyrzuconych przez pociąg [...]. Wozy połknęły wszystko i ociężałe, kolejno odrywają się od stada, wyciągają się długim szeregiem jak klucz żurawi i zaczynają się wznosić ku szczytowi Obidowej.

Pozostałą krótką trasę z Chabówki do Zakopanego pokonywano już nowszymi, udoskonalonymi środkami transportu, wozy bowiem miały:

[...] wejście [...] ze schodkami z obydwóch stron, obręcze porządne i wy­sokie, dobrze płachtą obszyte, pod niemi bezpiecznie zmieszczą się panie w najmodniejszych kapeluszach. Płachty bywają gęste i podwójne, desz­czu nie przepuszczają; siedzenia wygodne, wyściełane, na sprężynach, z obkładami po bokach, i bezpieczeństwo większe przy jeździe na dół, bo hamulec korbką żelazną się naciąga.

Powróćmy jednak do czasów, gdy całą trasę z Krakowa do Zako­panego pokonywano niewygodną, góralską furką. Uciążliwa i długa droga zmuszała turystów do zarządzania częstych przerw w podróży. Zatrzymywano się w Mogilanach lub Myślenicach, gdzie spożywano posiłki. Pod wieczór wozy docierały do Lubnia, który dla ówczesnych podróżnych był krańcem cywilizowanego świata:

Na wsi Lubień kończy się dolina Raby, a z nią okolica urodzajna i zbożo­wa; poza Lubieniem rozpoczyna się pas dzikich, pustych i nagich wyżyn, świat prawdziwie górski [...]. Tu również żegnać się trzeba z cywilizacyą, bo przejechawszy wieś Lubień, gdzie w porządnym zajeździe można mieć wygodny nocleg, dostać dobrej herbaty, smacznie zgotowanego obiadu, nie prędko spotkasz się z łóżkiem, z rosołem, z wyściełanym stołkiem, a nade wszystko z jakąś uprzejmością i odblaskiem oświaty jaśniejącą twarzą.

Niestety, gospoda zazwyczaj była przepełniona, a wędrowcy musieli korzystać z pomieszczeń zastępczych. Nie tylko izdebki gościnne i szynkownia, ale nawet stryszek był zajęty. Kilka pań nie mogąc pomieścić się w karczmie, nocowało w stajni 26 – zanotował przejeżdżający tędy Michał Bałucki. W Lubniu poszukiwał noclegu także Stanisław Barabasz, który wraz z przyjacielem udał się po raz pierwszy do Zakopanego w 1877 roku:

Mijamy Mogilany, skąd zjeżdżamy na łeb ku Myślenicom a wieczorem dojeżdżamy do Lubnia. Tam wesoło, w karczmie gra muzyka, bo ówcze­sny właściciel zajazdu wyuczył synów grać i rżną we czterech aż się dusza raduje. Przed karczmą stoi moc furek góralskich, powracających z jarmarku, a wszyscy się cisną do okien, aby posłuchać muzyki. W zajeździe były pokoje dla przyjezdnych gości, schludne i czyste, w których nieraz później nocowałem, ale wtedy skromna nasza kasa nie pozwalała na taki zbytek.

Podróżni zmuszeni byli wyruszyć w dalszą drogę, w poszukiwaniu noclegu bardziej odpowiedniego do ich niezbyt zasobnych portfeli:

W nocy skręcamy z dobrego gościńca na jakieś karkołomne drogi, o jakich my mieszczuchy nie mieliśmy pojęcia, podziwiałem spryt konika i niefrasobliwość górala, aby w nocy puszczać się takiemi wertepami. Wreszcie stajemy przed jakąś karczmą, dobijamy się do okna, wychodzi zaspany żyd, z którym góral coś pogadał, wchodzimy do izby do strasz­nego zaduchu przy kopcącej lampce. Pobudzone muchy zaczęły brzęczeć nam koło uszu. Góral gdzieś odjechał. Pytamy żyda, gdzie będziemy spać. – Ny, gdzie panowie zechcą, można na ławie, można i na stole. Hm, nieźle, ale trudno. Układamy się więc na twardej ławie. Chcąc, aby trochę usnąć, gasimy lampkę, Ale spać niepodobna, całe stada głodnych pcheł rzuciły się na nas [...]. Kręcimy się, drapiemy i klniemy na czem świat stoi, wreszcie wynosimy się na pole.

Za Lubniem droga mozolnie wspinała się pod górę, a podróż sta­wała się coraz bardziej powolna. Turyści często zsiadali z wozu, co wspomina Bałucki, podróżujący z przygodnie poznanymi osobami: ponieważ wózki leniwo ciągły się pod stromą górę, zaproponowałem towarzyszkom podróży spacer piechotą. Chętnie zgodziły się na to. Nawet tatko wygramolił się z budki dla komocji, jak mówił. Jedna tylko guwernantka jako osoba cierpiąca nie ruszyła się z miejsca. Po trzymilowym podjeździe docierano na wierzchołek góry Luboń, która była progiem do tatrzańskiej krainy. Stała tu karczma żydowska, nie mająca zbyt dobrej opinii wśród ówczesnych podróżnych. Jedna z przejeżdżających tędy kobiet zanotowała:

Oto spostrzegam karczmę pustszą, uboższą, smutniejszą i więcej zaniedba­ną od wszystkich karczem w kraju naszym, i słyszę od moich towarzyszów podróży [...] że w niej nic a nic do jedzenia nie dostanie. Wchodzę do  izby gościnnej: pusta i smutna straszliwie, zaglądam do gospodarskiego mieszkania, jeszcze okropniej wygląda. Żyd z niemiecka ubrany częstował wódką kilku okolicznych górali [...].

Dama owa była tak przerażona pustą i dziką okolicą oraz prymi­tywnymi mieszkańcami gór, których zastała w karczmie, że postano­wiła wraz z towarzyszami szybko opuścić Luboń: wyjechaliśmy też jak można było najprędzej, to jest jakeśmy się tylko posilili objadem zgotowanym naprędce z zapasów któreśmy wieźli ze sobą. W póź­niejszych latach karczma przeszła w ręce chrześcijańskie, a warunki pobytu zdecydowanie się polepszyły:

Jest tu parę porządnych pokoi gościnnych i sklepik, w którym można zaopatrzyć się w cukierki, rodzynki, figi, migdały i inne ingredyencye, dla wiezionych w góry dzieci, wielce powabne; znajdzie się coś w zajeź­dzie i dla starszych, mianowicie dla pań wcale nie zła kawa z świeżem i smacznem ciastem – dla mężczyzn piwniczka nie najgorzej zaopatrzona, bo gospodarz co rok z bliskich Węgier sprowadza wino [...].

Kogo podróż do tej pory nie utrudziła, na nocleg zatrzymywał się dopiero w Zaborni, leżącej na skrzyżowaniu dróg do Rabki i Spytkowic. W tym miejscu stały dwie karczmy, żydowska i chrześcijańska, po dwóch stronach gościńca rozsiadłe – niby dwie nadgraniczne twier­dze, dwóch państw nieprzyjaznych, toczące wieczną wojnę o zdo­bycie nadjeżdżających turystów. Wiele pożytecznych dla turystów informacji o tych zajazdach podawał w przewodniku Walery Eljasz:

W tej tu karczmie są dwa pokoje gościnne, porządnie urządzone, łóżek i kanap kilka, ale proszek perski na owady bardzo tu bywa pożyteczny. Dostanie tu kawy, herbaty, mleka, mięsa nawet, ale drogo za to wszystko trzeba płacić [...]. Przeciwległa [...] karczma przychodzi w pomoc, w której świeżo wyporządzono trzy izby, choć nędznie umeblowane, stoją do użytku publicznego. Jest tu także stajnia obszerna.

Podążając do Zakopanego, autor zatrzymał się tu na krótki popas, a odpoczywając i popijając kawę, miał okazję:

[...] studyjowania ciągnących z Szczawnic karawan najrozmaitszego składu i układu; to podreperowani wodami, co potrzebowali kuracyi, to satelici na cienkich nóżkach szukający tam zabaw, to znowu mamy z córami wożonemi dla złowienia konkurentów w miejscach kąpielnych [...]. Jeżeli wozy na resorach, służby pełno, kufrów jeszcze więcej, ubiory dziwaczne, niby podróżne [...]. Uśmiałem się z jakiegoś młodego arlekina, co wysiadł z powozu oszklonego, a cały był zaszyty w długą po kostki suknię wraz z pokryciem głowy i twarzy oprócz oczu i końca nosa [...].

Niezwykle ciepło wspomina nocleg w Zaborni, często zatrzymu­jący się w niej, Michał Bałucki:

Do najprzyjemniejszych chwil w podróży do gór liczyłem zawsze nocleg w Zaborni. Nocowałem tam zwykle z kilkoma stałymi towarzyszami wy­cieczek tatrzańskich i każdy nocleg nasz zostawiał zawsze tysiące miłych wspomnień w pamięci [...]. Leżąc pokotem na słomie, gawędziliśmy długo w noc, przeplatając rozmowę figlami i wesołymi konceptami.

Autorowi zapadły szczególnie w pamięć śniadania spożywane w sie­lankowej atmosferze, jaką potrafili stworzyć gościom tutejsi arendarze:

Kawę piło się zwykle na ganeczku przed karczmą. Biały obrus, chleb z masłem i ciasta, świeże poranne powietrze, zielone łany zboża [...] oto były przyprawy i zastawa. Do tego karczmarze lubo żydzi, bardzo mili i porządni ludzie [...]. Przy kawie znowu wesoła gawędka i papierosy aż do czasu, w którym woźnice nasi poczęli nas upominać, że już czas jechać [...].

Zdecydowanie niezadowolony natomiast był z noclegu w Zaborni wybitny malarz i stały bywalec Zakopanego, Wojciech Kossak, który uskarżał się na wszechobecne, dokuczliwe insekty: w maleńkich iz­debkach było wprawdzie dużo świętych obrazów na ścianach, dużo poduszek na okropnie krótkich łóżkach, ale i pod świętymi obrazami, i pod poduszkami było jeszcze więcej pluskiew, prusaków i pcheł. Obydwie karczmy nierzadko bywały przepełnione ponad miarę, toteż Eljasz przestrzegał podróżnych, że kto w nich chce nocować niechaj na czas zjeżdża przed wieczorem, by zawodu nie doznał, znalazłszy wszystkie izby w jednej i drugiej karczmie zupełnie zajęte .

Zdarzało się, że goście podążali do Zakopanego bez przerwy dzień i noc, śpiąc na wozie. Taką właśnie podróż wspomina Bałucki: jechaliśmy noc całą z małemi przestankami, w których konia napoić i napaść potrzeba było. Znużenie skleiło mi powieki, otuliłem się burką, bo chłodny wiatr przeciągał i usnąłem budząc się za każdem silniej­szem stuknięciem wozu. Powoli zbliżano się do stolicy Podhala, Nowego Targu, który był ważnym punktem etapowym na drodze do Zakopanego. Tutaj podróżni często spożywali obiad i dokonywali ostatnich, niezbędnych zakupów. Jeden z nich zanotował:

[...] dojeżdżamy do Nowego Targu porządnie utrzęsieni i mocno zgłodniali. Wznosząca się w rynku gospoda [...] przyjmuje nas w otwarte bramy, wózek nasz niknie w ciemnych czeluściach stodoły a my wpadamy prosto do kuchni. Usłużni gospodarze obiecują nam natychmiastowy posiłek i wprowadzają do obszernej sali [...] ugaszczają wcale niezłym obiadem. Dowiedziawszy się o celu naszej podróży, radzą nam zaopatrzyć się w róż­nego rodzaju wiktuały [...] i przyniosłszy kosz ogromny, pakują doń butelki z winem, sery i wędlinę.

Wypoczęci i suto zaopatrzeni ruszali w dalszą drogę. Za Nowym Targiem kończył się wygodny gościniec, a zaczynał kamienisty trakt pełen wybojów i dziur. Podróż stawała się coraz bardziej uciążliwa i przez ówczesnych turystów była wspominana jako istny „dopust boży”: jedziemy drogą, która nas do reszty dobiła. Droga niby równa, ale na niej leżą luźno kamienie, tak zwane kocie łby, na których wóz niemiłosiernie skacze i tłucze pasażerami, którzy muszą uważać, aby sobie języka nie przyciąć, no i aby im głowa nie spadła z karku do siana. Jakby tego było mało wezbrana woda niszczyła mosty, co utrudniało przekraczanie rzeki. Droga na tym odcinku wiodła nierzadko samym jej korytem, co wspomina wielu podróżnych:

Jechaliśmy ciągle brzegami Białego Dunajca [...] z powodu braku mostów niedawną powodzią zniesionych, przeprawiając się kilka razy wbród przez tę rzekę, zjeżdżając w nią jak z pieca na łeb, jadąc nieraz samą rzeką czas długi wśród rwącej wody i ogromnych głazów i gramoląc się znowu na brzeg przeciwległy [...].

Ta niezbyt komfortowa jazda stawała się chwilami wręcz ryzykow­ną: przejedziesz dwa doły i jedno błoto, rzeczy ci się sypią przez głowę, masz trochę błota w koszyku z wiktuałami, guza na czole, złamany parasol. Niewygody ostatniego etapu podróży rekompensowała przepiękna panorama bliskich już Tatr. Zachwycał się nią pisarz Józef Ignacy Kraszewski:

Krajobraz ten z Nowo Targskiej doliny był tak majestatyczny, ogromny, przedstawił się z taką linij uroczystością i blaskiem barw, że niemal reli­gijne jakieś czynił wrażenie: dusza się podnosiła, serce biło, myśl Boża temi szczytami stała rubinowo wypisana na niebiosach, jakby długi wiersz Księgi Objawienia.

Ostatni fragment trasy wyjątkowo się dłużył: Tatry stoją tuż przed nami, zdaje się że za pół godziny będziemy już wśród nich; a jednak między nami a niemi leży jeszcze trzechmilowa przestrzeń. Jadąc mamy je ciągle przed sobą i ciągle. Na szczęście coraz bliżej było do rysujących się doskonale gór, coraz bliżej do Zakopanego. Podróżni mijali Szaflary, w których znajdował się dwór Adama Uznańskiego, właściciela okolicznych dóbr i poprzez Biały Dunajec docierali do Po­ronina. Tu gościniec rozwidlał się, w kierunku wschodnim prowadził do Bukowiny i Morskiego Oka, a w południowym do Zakopanego. Do pokonania pozostawał już tylko niewielki odcinek traktu, wzra­stało podniecenie, radość i ciekawość nieznanego:

Tuż za Poroninem po prawej stronie drogi, wznosi się słup z napisem „ZAKOPANE”. Dzieci klaszczą w ręce z radości, że nakoniec stanęliśmy u kresu podróży [...]. Przed nami rozsiadł się szczerbaty Giewont [...]. Nakoniec po trzech kwadransach jazdy wynurza się z po za drzew gęstwiny, drewniany kościółek Zakopański.

Nareszcie koniec trudów, koniec podróży. Jesteśmy w Zakopanem! Jesteśmy w Tatrach!

Krzysztof Pisera

Fragment pochodzi z książki Jak dawniej chadzano po Tatrach Krzysztofa Pisery. Pełna wersja tekstu, wraz z przypisami i ilustracjami, znajduje się na stronach wydawnictwa Tatrzańskiego Parku Narodowego.