Do poprawnego działania strony wymagana jest włączona obsługa JavaScript

Łukasz Warzecha: Czekanie na rewolucję czy realizm?

Łukasz Warzecha: Czekanie na rewolucję czy realizm?

Pytanie strategiczne brzmi: gdzie jest miejsce dla obywateli o konserwatywnych zapatrywaniach?

 

Pytanie strategiczne brzmi: gdzie jest miejsce dla obywateli o konserwatywnych zapatrywaniach?

 Co wynika z wyniku? Można na niego patrzeć w dwóch płaszczyznach: bardziej doraźnej, partyjnej, i bardziej strategicznej.

Najpierw o tym, o czym nie mają ochoty słuchać ani czytać twardzi zwolennicy PiS, czyli o PiS właśnie. Wiele razy pisałem, że w normalnie funkcjonujących systemach partyjnych przegrane wybory oznaczają zwykle wymianę lidera. Zgadzam się, że w Polsce nie działa normalny system partyjny – patologie rozciągają się także na tę sferę. Tyle że to szóste z rzędu wybory przegrane przez PiS pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego! Różnica do PO jest niemal taka sama jak w 2007 r. Procentowy udział w głosach jest nawet mniejszy niż wówczas. W tej sytuacji chyba każdemu powinno zaświtać, że coś tu nie gra.

Tak, wiem – dla twardych zwolenników wina leży przede wszystkim, a może nawet wyłącznie w otoczeniu: mediach, komentatorach, służbach itd. To normalny mechanizm psychologiczny, ale bez racjonalnego uzasadnienia. Racjonalne jest szukanie przyczyn porażki – właściwie nawet klęski, skoro różnica wobec PO sięga 10 punktów – tam, gdzie można coś najłatwiej i najszybciej zmienić, a więc u siebie. Warunki zewnętrzne raczej się nie zmienią, a jeśli już, to na gorsze, zatem zwalanie wszystkiego na nie nie ma sensu. Trzeba działać w takich okolicznościach, jakie są i do nich się dostosowywać.

Kampania PiS nie była zła – sam ją wielokrotnie chwaliłem – ale miała trzy słabe punkty, które dały przeciwnikowi pretekst do wygodnych ataków.

Po pierwsze – sojusz z kibicami. Ryzykowny, niepotrzebny, fatalny wizerunkowo. Odwiedziny u „Starucha” pod sam koniec kampanii były po prostu idealnym prezentem dla PO, o poręczeniu pani poseł Kempy nie wspominając.

Po drugie – książka „Polska naszych marzeń”. Samo jej wydanie było bardzo dobrym pomysłem, tyle że nad taką publikacją powinna siedzieć grupa ludzi, wychwytująca każdą mieliznę, każdy możliwy pretekst do ataku, wygładzająca i moderująca. Książka czynnego polityka, walczącego o wynik wyborczy, nie ma być sensacyjną lekturą. Może być nudna. Ważne, żeby pomagała, a nie szkodziła. Nad książką Kaczyńskiego pracowała podobno jedna osoba, teoretycznie profesjonalna, ale efekt jej pracy był żenujący. Książka była nie tylko dramatycznie niedoredagowana, ale w dodatku zawierała kilkadziesiąt możliwych punktów zaczepienia. Z profesjonalizmem nie miało to nic wspólnego.

Po trzecie – fatalne rozegranie sprawy Angeli Merkel. Zdanie o jej wyborze w ogóle nie powinno było znaleźć się w książce, a skoro już się znalazło, trzeba było tę kwestię natychmiast rozbroić w sposób nie pozostawiający wątpliwości. Tak się nie stało.

Kontrargumenty zwolenników PiS znam na pamięć. Jeden z nich brzmi, że jak się chce uderzyć psa, to kij zawsze się znajdzie. Jasne – tylko po co układać bijącemu w zasięgu ręki kije poręczne, duże i wygodne w biciu? Inny brzmi, że gdyby nie media, gdyby obywatele mieli informację, PiS niechybnie by wygrał. Zaczyna to przypominać sekciarską mentalność kolejnych partii, kierowanych przez Janusza Korwina-Mikkego: ludzie nie rozumieją genialności przywódcy i jego poglądów, bo gdyby zrozumieli, to JKM już dawno byłby prezydentem, a jego partia samodzielnie by rządziła.

Można powtórzyć stwierdzenie Marka Migalskiego z jego słynnego listu do prezesa: Kaczyński jest największym atutem PiS i zarazem największym obciążeniem. Problem polega na tym, że mechanizm działania tej partii został tak wyregulowany, że bez Kaczyńskiego jej po prostu nie będzie, przynajmniej na razie. Z kolei m.in. za sprawą systemu finansowania partii wejście innego ugrupowania i przełamanie obecnego układu jest właściwie niemożliwe (Palikot to inna historia; tu krążą najróżniejsze, mocno niepokojące wersje, o których jednak trudno pisać bez narażania się na proces). Innymi słowy – jeżeli uznajemy, że tylko PiS może reprezentować konserwatywny światopogląd (z grubsza, bo można by się spierać, czy to partia faktycznie bez wątpliwości konserwatywna), to musimy się też pogodzić z tym, że jest to zarazem partia najwyraźniej niewybieralna. Przynajmniej w takiej postaci, w jakiej istnieje teraz.

Problemem wielu zwolenników PiS jest, że – by odwołać się do Rymkiewicza – przekonanie, że „wszystko, co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre dla Polski”. Zaszło u nich niebezpieczne utożsamienie działań ugrupowania politycznego z dobrem państwa. To tym czasem całkiem oddzielne sprawy. Jako konserwatysta chcę najpierw Polski w określonym kształcie, a dopiero potem zastanawiam się, kto może mi ją dać. Być może w teorii mógłby to być PiS, ale, jako się rzekło, po szóstej z rzędu porażce trudno uznać, że ugrupowanie Kaczyńskiego to efektywne narzędzie wprowadzania w życie konserwatywnej wizji.

A teraz, odchodząc od wewnętrznych problemów PiS – wyborcy tej partii oraz, bardziej generalnie, obywatele o konserwatywnych zapatrywaniach mogą przyjąć dwie postawy. Pierwsza – pogrążyć się w syndromie oblężonej twierdzy, przyjąć do reszty rewolucyjne idee Jarosława Marka Rymkiewicza i łudzić się oczekiwaniem na „drugi Budapeszt” (bez przyjmowania do wiadomości, że Viktor Orban przygotowywał się do wygranej w całkiem innych warunkach). Obserwuję ten sposób myślenia u niektórych swoich kolegów dziennikarzy, którzy znaleźli się w tzw. drugim obiegu. Są zwolennikami budowy równoległego państwa, nie rozumiejąc, że rządzący im miejsca na to równoległe państwo nie zrobią i że aby takie miejsce na swoje potrzeby i poglądy mieć, trzeba mieć władzę realną, a nie wirtualną.

Jest coś absurdalnego w tym oczekiwaniu na powszechną rewolucję i naiwnej wierze, że naród wreszcie porwie się do walki. Absurdalnego i szkodliwego, na tej samej zasadzie, jak szkodliwe jest mówienie o „cudzie nad Wisłą” zamiast o świetnej pracy polskiego wywiadu i błyskotliwym manewrze głównodowodzącego.

Druga droga to spokojnie przeanalizować i zastanowić się nad wynikami. I wyciągnąć wnioski. Platforma wygrywa wybory z dużą przewagą mimo krachu na kolei, katastrofy smoleńskiej, rozgrzebanych dróg, sześciolatków w szkołach, podwyżki podatków, większej biurokracji, narastającej inwigilacji obywateli i wielu innych działań, które teoretycznie powinny ją pogrzebać. Jej „narracja” najwyraźniej bardziej odpowiada ludziom niż suwerennościowa narracja Kaczyńskiego. Do tego bardzo wysoki wynik uzyskuje Ruch Palikota – partia oparta na chamskim, agresywnym stosunku do Kościoła, tradycji, wszelkich wartości konserwatywnych, promująca w agresywny sposób skrajnie lewackie idee.

(Tu na marginesie muszę jasno powiedzieć, że chociaż zdecydowanie uważam, iż w demokracji każdy ma prawo wybierać kogo chce, to do wyborców RP nie mam krzty szacunku. Każdą osobę, która zdecydowała się poprzeć człowieka, opierającego swój wizerunek wprost na antywartościach, w dodatku niejednokrotnie przekraczającego granice zwykłej przyzwoitości, uznaję – umownie – za pozbawioną zdolności honorowej.)

Pytanie strategiczne brzmi: gdzie jest miejsce dla obywateli o konserwatywnych zapatrywaniach? Wygląda na to, że staliśmy się mniejszością, choć znaczną (pomijam teraz przyczyny, dla których tak się stało). Problem w tym, że nie tylko nie mamy od wielu lat – z małą przerwą w czasie rządów PiS – żadnego wpływu na kurs i kształt państwa, ale co więcej, jesteśmy dla obecnej władzy obciążeniem i przeciwnikiem. Nie dlatego, żeby PO była ideowo antykonserwatywna. PO ideowo jest żadna. Ale jej sojusz z, umownie, michnikowszczyzną jej się opłaca i opłacał prawdopodobnie będzie, bo też michnikowszczyzna nie ma wielkiego wyboru (Palikot jest jeszcze zbyt słaby i niepewny, choć z punktu widzenia niektórych aktywistów Krytyki Politycznej/„Gazety Wyborczej” zapewne bardziej atrakcyjny). Michnikowszczyzna zaś jest ideowym wrogiem tego, co dla nas ważne.

Zadanie jest proste w sferze celów: jeżeli nie chcemy z czasem zostać wypchnięci do rezerwatów, jeżeli zależy nam na wpływie na nasz kraj i współkreowaniu kierunku, w którym zmierza – musimy mieć przyczółek realnej władzy, a nie roić o rewolucji w ogrodzie w Milanówku. Jak tego dokonać? Ha! Pytanie, które dla mnie jest oczywiste, brzmi: czy z tego punktu widzenia PiS jest dobrym reprezentantem moich interesów jako obywatela o konserwatywnych poglądach? I odpowiadam: nie. Bo nie zdobywa władzy. To proste.

Poza tym – praca instytucjonalna, ale nie w „drugim obiegu”, jak chce wielu, lecz jak najbardziej w głównym. Tamta strona chce nas z tego głównego obiegu wypchnąć. Zamiast jej to ułatwiać, trzeba to jak najbardziej utrudnić.

Łukasz Warzecha

Salon24.pl


Czy podobał się Państwu ten tekst? Jeśli tak, mogą Państwo przyczynić się do publikacji kolejnych, dołączając do grona MECENASÓW Teologii Politycznej Co Tydzień, redakcji jedynego tygodnika filozoficznego w Polsce. Trwa >>>ZBIÓRKA<<< na wydanie kolejnych 52 numerów TPCT w 2024 roku. Każda darowizna ma dla nas olbrzymie znaczenie!

Wpłać darowiznę
100 zł
Wpłać darowiznę
500 zł
Wpłać darowiznę
1000 zł
Wpłać darowiznę

Newsletter

Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowościach, aktualnych promocjach
oraz inne istotne wiadomości z życia Teologii Politycznej - dodaj swój adres e-mail.